9 produktów, które musisz poznać! || Pielęgnacyjne hity!

Monday, June 14, 2021

 

Nawet nie wiecie, jakie to dziwne uczucie, odpalić znów bloggera. Po - uwaga - blisko dwóch latach przerwy. Tak! To już dwa lata, jak przestałam się tutaj udzielać. 

I powiedziałam sobie, podczas kolejnego opłacania domeny i hostingu, że wóz albo przewóz. Dość tego, że blog, miejsce które dawało mi całe mnóstwo radości i satysfakcji, idzie w odstawkę. Dlatego... chwyciłam dziś aparat, pstryknęłam kilka zdjęć i podjęłam decyzję, że napiszę ten post. I koniec kropka. Od czegoś trzeba zacząć.

Dlatego dziś, moi drodzy Czytelnicy, nadeszła wiekopomna chwila i spotykamy się tutaj po to, aby porozmawiać sobie o pielęgnacji. O tej, która totalnie wstrząsnęła mną ostatnio, której używam od dłuższego czasu i kocham, nieustannie kocham. Oto ona! 


1. Clochee Premium, Resveratrol Care Renew Night Cream

Nocny krem, który wyjątkowo mocno odmienił moją wieczorną pielęgnację. Luksusowa linia Clochee została stworzona z potrzeb skóry, która wymaga intensywnego nawilżenia i skutecznego działania. Słoiczki mają też zastosowany nowoczesny system refill, który pozwala na recykling części z kremem i zakup jedynie wkładu. Szklany (powstały z PCR, ze stłuczki szklanej) słoiczek zachowujemy i używamy ponownie. Prawda, że genialnie? 

Sama zawartość, bo to chyba najważniejsze, jest gęsta i treściwa, oparta wyłącznie na luksusowych wodach kwiatowych. Znakomicie otula moją odwodnioną skórę, doskonale ją koi i sprawia, że rano budzę się z przyjemnie napiętą i nawilżoną buzią. Jestem z jego działania wyjątkowo zadowolona. W składzie znajdują się aż cztery oleje: z dzikiej róży, z pestek winogron, z pestek śliwki oraz buriti. Daje to prawdziwą bombę witamin i antyoksydantów oraz wzmacnia barierę hydro-lipidową, stawiając tamę ucieczce wody ze skóry. Paruję go z serum, o którym piszę niżej. 


2. Innisfree, Intensive Hydrating Serum with green tea seed

Ogromne zaskoczenie - to serum mogę określić, jako SZTOS. Stworzone zostało na bazie wyciągu z nasion zielonej herbaty z wyspy Jeju (zawsze mnie bawi ta nazwa).  Ma bardzo przyjemną konsystencję i nie klei się po aplikacji (nienawidzę, gdy serum to robi). Moja skóra niemal wypija każdą jego ilość, przyjemnie błyszcząc się i wyglądając zdrowo. Sparowany z kosmetykiem nawilżającym później (niezależnie, czy jest to rano, czy wieczorem) znakomicie podbija jego właściwości. 



3. PH. Doctor, Tetra C Serum

Moje problemy hormonalne to niestety nieustanna walka z wypryskami (przede wszystkim w okolicach brody i szyi), które to bardzo szybko zmieniają się w nieprzyjemnie wyglądające przebarwienia. Ten kosmetyk pozwolił mi skutecznie z nimi walczyć (choć co miesiąc pojawiają się dla niego nowe wyzwania). Serum ma przyjemną konsystencję emulsji i daje radę w kilka dni pozbyć się nawet największych przebarwień, które się pojawiają. Nieco dłużej zajmuje mu walka z tymi bardziej upartymi. 

Działa przeciwstarzeniowo i rozjaśniająco. Oczywiście zaraz po użyciu wklepuję jeszcze w buzię krem SPF, inaczej stosowanie witaminy C mija się z celem. Pamiętajcie, że słońce utlenia witaminę C i jej właściwości znikają, nie dając tym samym jej żadnego pola do popisu. 



4. Sunday Riley, Auto Correct, Brightening and depuffing eye contour cream

Krem pod oczy, który robi różnicę! I choć cena nieco zniechęca, to jednak uważam, że warto w niego zainwestować. Jest super wydajny, zapakowany w buteleczkę, która pozwoli zużyć go do ostatniej pompki. Zawarta w nim kofeina sprawia, że moje spojrzenie rano zyskuje na niezłego "kopa". Rozjaśnia tę okolicę i przyjemnie nawilża, sprawiając że w niepamięć odchodzą poranne opuchnięcia, które atakują mnie zwłaszcza w okolicach miesiączki. Pół pompeczki wystarcza na aplikację poranną, wieczorem stosuję pełną pompkę tego produktu. 

5. LOEWE Aire Sutileza EDT

Perfumy, które rozkochały mnie w sobie od pierwszego niuchnięcia. Zapach to dla mnie jeden z elementów pielęgnacji - dzięki niemu czuję się znacznie lepiej. Wprawia mnie w dobry nastrój i pozwala na odrobinę relaksu dla głowy. Tak też jest w przypadku tych perfum, a właściwie wody toaletowej. Aire Sutileza LOEWE  to mieszanka gruszki, mandarynki kalabryjskiej, czarnej porzeczki, jaśminu Sambac, magnolii, konwalii, wetiweru haitańskiego, drzewa sandałowego oraz piżma. Jest bardzo kwiatowo, bardzo rześko i bardzo przyjemnie. Lekka mgiełka utrzymuje się przez cały dzień, niosąc za sobą coraz to słodsze nuty w miarę rozkwitania. KOCHAM! 


6. Lowengrip, Count on me deodorant

Antyperspirant, za który ręczę! Naprawdę! Zużyłam już ze trzy opakowania i modlę się, aby nigdy nie został wycofany. Dlaczego? Chroni, jak żaden inny. Zwłaszcza latem, zwłaszcza w czasie upałów. Nie jest blokerem, więc nie zagwarantuje braku potu. Gwarantuje natomiast całkowitą ochronę przed nieprzyjemnym zapachem. Najchętniej używam go wieczorem (bo tak się powinno używać antyperspirantów) i w ciągu dnia cieszę się naprawdę sporym komfortem. Nigdy nie miałam tak dobrego antyperspirantu, serio. Do dostania na Zalando (ja zamawiam zawsze po 3-4 opakowania, przy okazji jakichś fajnych zniżek na dziale beauty). Aha! I jego wydajność to też sztos. Jedno opakowanie starcza mi na jakieś 4-5 miesięcy! SERIO. 

7. Phlov, CRYSTAL MAGIC, Rozświetlająca mgiełka do twarzy i ciała

Przyjemnie pachnie i świetnie błyszczy - czy w takim kosmetyku może chodzić o coś więcej? Teoretycznie nadaje się i do ciała, i do twarzy. Ja jednak stosuję go w tym pierwszym wydaniu. Bogaty jest w wodę kokosową i aminokwas prolina, które razem gwarantują nawilżenie. Pachnie pięknie (mango), daje przyjemne orzeźwienie w ciągu dnia (dobrze trzymać kosmetyk w lodówce) i gwarantuje błyszczący efekt glow! 

8. DRUNK ELEPHANT, BESTE N0 9 JELLY CLEANSER

Choć mam go w miniaturowej wersji, już na dobre rozgościł się w mojej kosmetyczce. Myślę też, że zakupię go ponownie. Głównie dlatego, że ma fenomenalną konsystencję galaretki, która rozpuszcza niemal każdy makijaż. Doskonale sprawdza mi się zarówno rano, jak i wieczorem. Sięgam po niego z dużą przyjemnością. 

9. Almania, jedwabna gumka do włosów 

Jedwabne dodatki do włosów na dobre rozgościły się w moim sercu. Choć kiedyś średnio o nich myślałam, teraz nie wyobrażam sobie bez nich życia. Na ten moment mam pięć takich gumek - jedną od Moniki Kamińskiej i cztery właśnie z Almanii. W rozmiarze największym scrunchie oraz pośrednim. Są doskonale wymierzone - na moje grube i ciężkie włosy dają radę zawiązać się na 4 razy gwarantując mi odpowiednie zabezpieczenie fryzury i komfort w ciągu dnia. Znakomicie trzymają też koczek (na dwa i trzy razy). Zauważyłam, że dzięki nim znacznie mniej włosów mi wypada i "wkręca" się w gumkę, co do tej pory miało miejsce. 


Czy znacie któryś z wymienionych przeze mnie kosmetyków? A jaki produkt Wam sprawdził się ostatnio wyjątkowo dobrze? Czekam na Wasze komentarze! 

Kolejne polecajki, już niebawem! Mam nadzieję, że dobrze się Wam to wszystko czytało i że chętnie - ponownie lub pierwszy raz - będziecie śledzić moje blogowe wpisy. Do usłyszenia! 

NIE MÓWIĘ, ŻE WRACAM || Makeup edition - po co ostatnio najchętniej sięgam?

Sunday, November 17, 2019 -


Nie mówię, że wracam, bo to byłyby na wyrost wypowiedziane słowa. Nie wiem, czy tak będzie, czy nie, ale PRÓBUJĘ znaleźć trochę czasu "dla siebie" i część z niego poświęcić blogowi. Wiem, że go zaniedbałam, ale niestety... pojawiło się prawdziwe życie, praca, praca i jeszcze raz praca. 

Nie mówię tego, aby narzekać. Nie, jestem szczęśliwa w miejscu, w którym się aktualnie znajduję. Spełniam się, rozwijam, poszerzam horyzonty. Pracuję tak naprawdę na "dwa" etaty. Na co dzień w marketingu, a po normalniej pracy 8-16 zasuwam jeszcze z prywatnym zleceniem, dla dwóch marek kosmetycznych. Siedzę więc w branży wciąż, aczkolwiek po drugiej stronie. Mam też koło siebie też dobrych ludzi i wiem, że im na mnie zależy. Czy można chcieć czegoś w życiu bardziej? 


Może tylko więcej czasu na makijaż z rana? :) Chyba tak. Ograniczyłam go ostatnio bardzo mocno i nie będę Wam tu wciskać kitów - rano wolę dłużej pospać, niż robić sobie full on makeup. Nie, nie. Chrapanie brzmi ciekawiej. A mój makijaż do pracy opiera się na dwóch rzeczach - BRWI I RZĘSY. 

Jednak, gdy wieczorem się z kimś widzę lub mam więcej czasu w weekend - wtedy wpadam do swojego kosmetycznego kącika i wyglądam mniej więcej, jak alchemik w swoim żywiole.

Po co więc sięgam, gdy już robię się na bóstwo? 

Dior, Forever Skin Glow, to podkład, na który zdecydowałam się jakiś czas temu w ramach "poprawienia" sobie humoru podczas wizyty w Sephorze. Ostatnie miesiące były dla mnie ogromnie słodko-gorzkie. I mimo że na podkładowe zasoby mojej komody narzekać nie mogę, to i tak musiałam spróbować tej nowości. Nowości dla mnie, bo Dior nigdy mnie swoimi produktami do twarzy nie zachwycał i nie zachęcał. Tym razem jednak dałam mu szansę i... zachwytów brak. Wszystko przez... kolor! Mimo że wybrałam najjaśniejszy odcień dostępny w gamie kolorystycznej, to i tak jest to jeden z tych produktów, które oksydują. W związku z czym muszę go naprawdę przeciągać na szyję tak bardzo, jak bym tego nie chciała. Inaczej się za bardzo odznacza. Cała reszta jest ok, to rozświetlający podkład, nie spodziewałam się po nim ogromnej trwałości. W końcu nawilżające formuły mają to do siebie. Cera jednak wygląda na zdrową, nieprzesuszoną, taką jak lubię - naturalną.  W makijażowe dni łączę go z Charlotte Tilbury Hollywood Flawless Filter, kremowym rozświetlaczem, który po prostu KOCHAM. Za co? Za naturalny efekt skóry. Za to, że błyszczy się tak pięknie, jak jeszcze nic innego się na mojej skórze nie błyszczało. Używam go jako rozświetlacza zarówno solo (bez żadnego podkładu, zwłaszcza latem) oraz na szczyty kości policzkowych, gdy wykonuję już pełen makijaż. 


Na ustach ląduje moja ulubiona, jesienno-zimowa pomadka. The Balm Meet Matte Hughes w kolorze Charming. To moje drugie opakowanie tego kosmetyku i naprawdę, nie wyobrażam sobie bez niej mojego życia. Wiem, że bardzo mi pasuje, podkreśla moją urodę i dobrze w niej wyglądam. A jak się w czymś dobrze wygląda, to się trzeba tego trzymać. Więc się trzymam. 

Brwi i oczy, to u mnie w kółko never ending story w towarzystwie kredki Benetif Precisely My Brow oraz paletki Charlotte Tilbury Pillowtalk (tak, jestem psychofanką tej marki i mam dużo kosmetyków od Charlotte). To moje ulubione kosmetyki, na których mogę polegać. Paletka jest już u mnie tak wysłużona, że niebawem będę musiała zacząć myśleć o zakupie kolejnej. Głównie dlatego, że zaczynam widzieć denko w moim ulubionym cieniu nude. 

W ostatnim czasie dokładam też odrobinę błysku na powiekę. Sprawiłam sobie niedawno błyszczący brokacik w kremie od Hourglass Scattered Light Glitter w kolorze Smoke. To maleństwo błyszczy się tak pięknie, że ciężko obok niego przejść obojętnie. Serdecznie polecam wszystkim srokom! 




Na oczach klasycznie co? Maskara Marca Jacobsa, Velvet Noir, czyli coś na punkcie czego oszalałam. Co prawda, z maskarami mam tak, że potrafię się obejść bez tych luksusowych. Nie potrzebuję na rzęsach tuszu za miliony monet, wolę pieniądze inwestować w kosmetyki do skóry. Ale, ale... ta jest warta każdej złotówki. Pięknie podkręca rzęsy, trzyma je przez cały dzień, lekko je pogrubia i jest superczarna. Kocham! 

Policzki konturuję przy pomocy ulubieńca - Charlotte Tilbury, Filmstar Bronze and Glow. To kolejna perełka tej marki, którą powinna mieć każda miłośniczka naturalnie wyglądającej skóry. Nieprzesadzony bronzer oraz idealnie naturalny rozświetlacz, który błyszczy tak, jak powinien. Love.

Na koniec Hourglass Veil Translucent Setting Powder. Ten puder, to coś niebywałego. Lekka, bezbarwna chmurka, sprawiająca, że makijaż wygląda na taki wykonany metodą airbrush. Jest pięknie, skóra jest wygładzona, makijaż utrwalony, ale nie wygląda jak skorupa. To bardzo moja para kaloszy! Drogo, ale warto - za taki efekt warto zapłacić więcej.


Mówiłam Wam, jestem teraz nudna. Używam w większości tych samych, sprawdzonych już kosmetyków. Co prawda, zdarza mi się kupować nowości, testować fajne błyskotki i nowe formuły, ale nie ukrywam, że do tej bazy "ulubieńców" ciężko teraz trafić. Głównie dlatego, że coraz mniej w nich miejsca na roszady. Znalazłam kilka ukochanych produktów, które ciężko mi w tym momencie przebić. I co zrobisz, jak nic nie zrobisz... 


A Wy? Co ostatnio w kółko używacie? Macie takie kosmetyki od których nie potraficie się odczepić?
Czekam na Wasze komentarze!

Jesienne (już prawie zrealizowane) wishlist

Tuesday, October 1, 2019


Ostatnie tygodnie w moim życiu, to całkiem spore zamieszanie. Całe szczęście, bardzo pozytywne (jak do tej pory). Rozpoczęłam bowiem nową pracę i jestem mega podekscytowana z tego powodu. Gorzej tylko pod względem braku wolnego czasu. Na jego nadmiar niestety ostatnio kompletnie nie narzekam, a szkoda. Bo bym sobie chętnie ponarzekała! 

Jesień, to dla mnie czas zakupów. Głównie dlatego, że co roku o tej porze wariuję. To moje miesiące, moja pora roku i zwyczajnie świetnie się w niej czuję. Dlatego właśnie, gdybym tylko mogła, to jesień (na zmianę z wiosną) okrzyknęłabym dwoma jedynymi porami roku. Reszta jest dla mnie zbędna. 

No dobrze, ale skoro muszę zrobić teraz zakupy - a muszę - to stwierdziłam, że się częścią z nich z Wami podzielę. Listą w sensie. Być może nawet coś fajnego mi podpowiecie. Zawsze mogę na Was liczyć, gdy wrzucam pytanie na moje InstaStories (link do zdjęcia). Nikt nie zna tylu sklepów internetowych i nie widział wszystkich najmodniejszych rzeczy, tak jak Wy. 

Czego mi potrzeba? 


SNEAKERSY 
Chodzą za mną nowe buty. I od miesięcy czaję się na ten model New Balance. Wiem, że w sumie teraz jest na nie straszna moda i właściwie każdy je ma, ale nie ukrywam, że urzekły mnie swoim kolorem. Bo jeśli nie wiecie, kocham bordowy! I gdyby nie fakt, że mam teraz w ciul koszulek i swetrów w tym kolorze, to pewnie w akapicie niżej napisałabym, że szukam go właśnie w odcieniu bordo. No, ale nie... chwilowo nie. Za to buty w tym kolorze chętnie przytulę.
Te, które widzicie na fotce dostępne są w sklepie eobuwie.pl 

Potrzebuję czegoś, w czym będzie mi wygodnie, a przy okazji nie będą mi zamarzać stopy na dworze. Dlatego Conversy odpadają, choć kocham je miłością nieograniczoną. Wiem, że na bank mnie na początku obetrą, to akurat już jest nic nowego, ale chyba nie będę potrafiła się powstrzymać i je zamówię. Wciąż próbuję sobie przemówić do rozsądku i wybrać czarny lub mocno granatowy kolor, który będzie bardziej uniwersalny. Tylko jakoś nie potrafię! Skończy się pewnie na bordo. Przynajmniej będzie mi pasować do paznokci! 



DZIANINOWY SWETER  
Marzy mi się szary i musztardowy sweter. Dzianinowy, najlepiej taki za pupę. Już minęły czasy, gdy im krótszy był dla mnie lepszy. Teraz lubię, gdy nie wieje mi po nerkach. Szukam odpowiedniego materiału. Takiego, którego nie będzie trzeba co pranie strzyc przy użyciu golarki do ubrań. Takiego, który będzie mięciutki i przyjemnie będzie się nosić. I takiego, którego pralka nie przemieli na szalik.
Może to być kardigan, choć nie ukrywam, że chyba najchętniej przytuliłabym taki, który będzie bardzo klasyczny.

Takiego swetra poszukuję zaglądając na kampanie w Zalando Lounge. Czasami można trafić tutaj niezłe perełki, więc warto włączyć sobie powiadomienia z aplikacji. W ten sposób co rano dowiadujecie się, jakie kampanie właśnie zawisły na stronie sklepu. 

Jeśli jednak Wy widziałyście ładne, nieco oversizowe swetry, ale nie worki - dajcie mi znać w komentarzach, na jakie sklepy powinnam zwrócić uwagę. 



NOWY CASE  I TŁA DO ZDJĘĆ  
Nie nazwę się królową AliExpress, bo byłoby to zbyt wielkie słowo. Nie ukrywam jednak, że bardzo lubię robić tam zakupy. Zawsze do koszyka wpadają mi jakieś pierdółki do zdjęć. Czasami kupuję sobie też biżuterię, którą wykorzystuję potem, jako element ozdobny w pstrykaniu fotek. Nie wspominając o tych wszystkich kubeczkach, łyżeczkach, notesikach i innych fotogenicznych rzeczach.

O tym, że po godzinach zajmuję się też robieniem zdjęć na zlecenie, doskonale wiecie. Na AliExpress  prócz tych wszystkich wspomnianych przeze mnie rzeczy, dostać można fantastyczne tła do zdjęć, naprawdę dobrej jakości. Zamówiłam ich ostatnio kilka właśnie z myślą o fotografii produktowej, którą się zajmuję.

No i... parę dni temu kupiłam nowy telefon. Padło na iPhone'a XS i choć swój case teoretycznie już mam, to nie ukrywam, że lubię je zmieniać. Dlatego kilka kolorowych etui trafiło już do mojego koszyka. Wciąż nie mogę się zdecydować, które ostatecznie będę chciała zobaczyć w skrzynce pocztowej, ale znając życie... zamówię wszystkie 5. 


LOTERIA PAYBACK 
Robiąc moje zakupy na pewno skorzystam z aktualnej akcji promocyjnej pt. "Wielka Loteria Urodzinowa PAYBACK". Dlatego, jeśli planujecie aktualnie jakiekolwiek zakupy, a sklep w którym je zrobicie jest partnerem PAYBACK, gorąco zachęcam Was do udziału w zabawie. To prosty w obsłudze system - możecie używać karty Payback lub po prostu zalogować się w aplikacji w telefonie. Ja wybieram tę drugą opcję - wolę mieć wszystko w jednym miejscu, niż nosić ze sobą wszystkie karty, jakie posiadam (jeśli wybieram się gdzieś stacjonarnie). Pamiętajcie, żeby sprawdzić następnego dnia na stronie PAYBACK, czy udało się Wam zdobyć milion punktów.
Loteria trwa od 4 września do 8 października, więc jeszcze macie trochę czasu, żeby zgarnąć naprawdę spore paczki punktów, które potem możecie wymienić na dowolne nagrody! Można je wygrywać codziennie. 

A teraz dajcie mi znać, czy tak jak ja nowy sezon zawsze musicie przypieczętować zakupami paru rzeczy, bo inaczej się nie da? :) I pamiętajcie, czekam na Wasze ciuchowe polecenia w komentarzach! 


Wpis powstał we współpracy z PAYBACK.

Nowości Deborah Milano do brwi - kolekcja 24ORE Brow

Friday, July 26, 2019 -


Brwi są bardzo istotnym elementem mojego makijażu. I choć dawno, dawno temu, gdy rozpoczynałam moją przygodę z malowaniem się, kompletnie nie zwracałam uwagi na ten element. Przyznam więc szczerze, bez bicia, że mistrzem w tej kwestii nie byłam. Co prawda, zdjęcia sprzed lat tragiczne nie są, nie zrobiłam sobie (Bogu dzięki) nigdy brwiowej krzywdy, ale wiecie... szału też nie było.

W dzisiejszym makijażu na co dzień, wykorzystuję w większości dwa kosmetyki - kredkę oraz żel utrwalający. Moi ulubieńcy od wielu, wielu miesięcy, to kredka Benefit Precisely My Brow w kolorze 3.5 oraz bezbarwny żel do brwi z Anastasii. To połączenie sprawdza mi się wyjątkowo dobrze. Nie zmienia to jednak faktu, że zdarza mi się mieszać i miksować produkty. Niektóre lubię bardziej, niektóre mniej - tak wiecie, jak to w życiu bywa. Nie wszystkie przypadają mi do gustu od samego początku lub są na tyle dobre, aby podsiąść na tronie moich ulubieńców. 

Jakiś czas temu trafiły do mnie nowości marki Deborah, a wśród nich aż cztery nowe produkty do brwi. W związku z tym powzięłam sobie za cel przetestowanie wszystkich i podzielenie się z Wami moimi wrażeniami. W końcu nie codziennie trafia się na dobre produkty do brwi, a tutaj... tutaj chyba będzie kilka perełek. Abstrahując już od tego, że kosmetyki Deborah są jednymi z moich ulubionych (trafiły nawet do ulubieńców roku 2018).

Kolekcja produktów do brwi Deborah Milano nosi nazwę 24Ore Brow. Wśród nich znalazły się cztery nowe produkty do stylizacji brwi, w wielu odcieniach, tak aby każda z kobiet była w stanie stworzyć odpowiedni makeup. Mamy tutaj do czynienia z maskarą do brwi (żel o lekkim zabarwieniu), pudrem (w ciekawej formie i opakowaniu), mikrorysik (stylizowany na kultowe kredki do brwi z perfumerii) oraz marker.

Dostałam te produkty w różnych wersjach kolorystycznych i prawie każdą udało mi się lepiej/gorzej wykorzystać w makijażu codziennym. Czasami potrzebna była po prostu lżejsza ręka.Mam niemal wszystkie produkty do brwi, które zostały wypuszczone przez markę. Brak mi jedynie kredki, którą można temperować - ale jakoś niespecjalnie żałuję. Nie używam klasycznych kredek na co dzień. Wolę te automatyczne. 



DEBORAH MILANO, 24 ORE PUDER DO BRWI, to produkt wysoko napigmentowany. Został zamknięty w wysokim opakowaniu, które nijak ma się do klasycznych pudrów w kamieniu. Jego zadaniem jest stworzenie naturalnego makijażu brwi, takiego którego nie powstydzi się żadna z nas w dzień pt. "makeup no makeup". Ma ciekawy aplikator - do odgrywania jego roli zaproszono praktyczną gąbeczkę. W świecie rzeczywistym jednak, jest odrobinę ciężko. Głównie dla tych z Was (jak i dla mnie), które nauczone są korzystania z precyzyjnych pędzelków, czy kredek. Przyda się też tutaj szczoteczka do wyczesywania nadmiaru. Mój kolor ze zdjęcia to 01 Light Brown.


kredka do brwi 01, 03 oraz mikrokredka 03

DEBORAH MILANO, 24 ORE MIKROKREDKA DO BRWI (w moim przypadku kolor 03), to chyba mój ulubieniec z całej gamy kolekcji dedykowanej brwiom. Jest mocno napigmentowany, więc radzę z nią uważać. Nie ma woskowej konsystencji, więc łatwo nią domalować brakujące włoski. Jej formuła jest długotrwała i nie zaobserwowałam w ciągu dnia, aby pigment schodził z miejsc, w których został zaaplikowany. Kredka zakończona jest też z drugiej strony precyzyjną i bardzo wygodną szczoteczką, która ułatwia proces malowania brwi, zwłaszcza gdy przesadzimy z ich wypełnieniem i chcemy pozbyć się nadmiaru produktu.



DEBORAH MILANO, 24 ORE MASKARA DO BRWI, to bardzo lekki żel koloryzujący do brwi, który nadaje się zarówno do uzupełnienia profesjonalnego, kilkuetapowego makijażu brwi na większe wyjścia, jak i podczas leniwych poranków, gdy przyda się Wam jedynie jeden produkt do stylizacji. Mała szczoteczka dobrze wyczesuje nawet najbardziej niesforne włoski (a mam takich kilka), a pigment pozwala na delikatne, jak i mocniejsze zbudowanie koloru. Odcień, który widzicie na zdjęciach, to 01 BLONDE. 





marker do brwi, puder do brwi, maskara do brwi


DEBORAH MILANO, 24 ORE MARKER DO BRWI, to chyba jedyny produkt, który do mnie nie przemówił. Ciężko bowiem jest mi się posługiwać tego typu kosmetykami. Podobno gwarantuje taki sam efekt, jak mikrobalding (a ja nie jestem fanką permanentnego makijażu). Nie jestem też w stanie (jako jedynego) pokazać go Wam na brwiach, bo odcień numer 4, który otrzymałam, jest po prostu zdecydowanie za ciemny i żadnego moje próby znalezienia na niego sposobu, tego nie zmieniły. Trójzębna końcówka ma służyć do idealnego domalowywania pojedynczych włosków, które dobrze wyglądać będą u osób, które na co dzień borykają się z problemem prześwitów we własnych brwiach.



DEBORAH MILANO, 24 ORE EXTRA BROW PENCIL, to automatyczna kredka z gatunku tych grubszych, które przy kilku pociągnięciach mają zagwarantować nam efekt idealnie wypełnionych brwi. Ma równie grubą szczoteczkę, która pozwala na wyczesanie włosków z nadmiaru produktu. Nie ukrywam jednak, że jestem większą fanką mikrokońcówek, łatwiej mi w ten sposób wyrysować idealny kształt na jakim mi zależy. Nie zmienia to jednak faktu, że sam produkt jest ciekawy i działa bez zarzutu - pigment utrzymuje się przez długie godziny. 

Sprawdźcie sobie też mój post z 11 najlepszymi i najgorszymi produktami do brwi. Tak sobie myślę, że od jego czasu minęło już sporo lat, więc fajnie w sumie by było stworzyć aktualizację. W końcu na rynku jest naprawdę całe mnóstwo nowych produktów do brwi, więc... co Wy na to?

Szybki sprawdzian kosmetyków Fresh - czy i na co warto się skusić

Monday, July 22, 2019 -


Jakiś czas temu, w miarę okolic premiery marki Fresh w Polsce, rozpoczęłam intensywne testowanie ich nowości. Marka przemówiła do mnie z wielu płaszczyzn:
- naturalne składy, które są inspirowane naturą/jedzeniem,
-eleganckie i minimalistyczne opakowania (kremy i maski często są w ceramicznych, solidnych opakowaniach),
- no i samo posiadanie statusu nowinki na polskim rynku kosmetycznym, to coś co sprawia, że moje serce szybciej bije. Po wielu tygodniach (a powiedziałabym nawet, że miesiącach) testów, przyszedł czas na wydanie werdyktu.



Soy Face Cleanser, to kosmetyk, którym rozpoczęłam swoją przygodę. To od niego wszystko się zaczęło i nie ukrywam, że gdyby nie wrażenie, jakie na mnie zrobił, prawdopodobnie nie chciałabym w ogóle sięgać po resztę. Fresh, Soy Face Cleanser (150ml/189zł), to bardzo delikatny i łagodny żel, który doskonale oczyszcza. Mówiąc doskonale, mam na myśli DOSKONALE. Usunie on bowiem każdy, nawet najbardziej upierdliwy makijaż, który wykonałyście i nie podrażni przy tym twarzy. Nie wysusza mojej wrażliwej na to skóry (przypominam, że jestem posiadaczką cery przetłuszczającej się w strefie T, ale o wiecznie odwodnionej skórze). Błyskawicznie czyści i pozostawia skórę miękką.  W składzie znajduje się soja, która jest bogata w aminokwasy oraz pomaga zachować elastyczność i chronić skórę. Zapewnia jej też zdrowy wygląd i odpowiednie nawodnienie. Ja sama nie sądziłam, że tak pokocham soję za jej piękne właściwości. Prócz niej, w składzie znalazło się jeszcze miejsce do ulubionego produktu marki Fresh, czyli wody różanej, która działa łagodząco i wygładzająco. Ponad to mamy również ekstrakt z ogórka, który nawadnia, chłodzi i koi.

Cały ten skład działa na moją skórę po prostu genialnie i nie ukrywam, że jestem z niego ogromnie dumna. Dawno bowiem nie trafiłam na tak przyjemny żel do oczyszczania (choć mam dla Was jeszcze jedną, całkowicie polską i wegańską propozycję do polecenia w tej kwestii - wpis pojawi się niebawem).




Pamiętam, jak lata temu zarzekałam się, że nigdy nie będę używać różanych produktów, bo po prostu nie przepadam za zapachem róż. Kojarzył mi się on z kwiaciarnią, pogrzebem i duszącymi perfumami starszych pań. Z biegiem czasu zaczynałam jednak podchodzić do różanych produktów powolutku coraz bardziej. I skończyło się to na tym, że teraz z przyjemnością sięgam po ten zapach w kosmetykach pielęgnacyjnych. Podkreślić jednak muszę fakt, że wybieram te kosmetyki które pachną naturalnie i bardzo subtelnie. Duszącym woniom mówię stanowcze nie. Fresh Rose Face Mask (100ml/299zł; 30ml/119zł) brzmiała, jak ideał dla mnie. Jej wyjątkowa formuła, która jest w formie chłodzącego żelu z zatopionymi weń płatkami róż, wnika w skórę i nawadnia ją oraz tonizuje. Teoretycznie jest do każdego rodzaju skóry, ponieważ odbudowuje jej blask i dodaje sprężystości. Zawarte w niej składniki, to przede wszystkim woda różana (odpowiednia do przywracania równowagi i ukojenia podrażnionej cerze) oraz ekstrakt z ogórka (który ma działanie chłodzące, nawadnia i koi).
Co tu dużo mówić, maska ta jest... średnia. Jak na produkt o tak wysokiej cenie, spodziewałam się naprawdę supernawilżenia, które będzie trwać i trwać, niemalże w nieskończoność ;) Niestety, efekt jest krótkotrwały, powiedziałabym że doraźny. Sam kosmetyk natomiast przyjemnie chłodzi i jest fajny w użytkowaniu, zwłaszcza w gorące, letnie wieczory, ale no... niewart jest tylu pieniędzy. Odradzam zakup. 




Następny w kolejności był Fresh, Rose Deep Hydration Facial Toner (100ml/125zl), którego efekt zaspoileruję Wam już na samym wstępie. Zakochałam się bowiem w tym toniku na amen. Fantastycznie używa mi się go codziennie rano i wieczorem, i z ogromną przyjemnością korzystam właśnie z drugiej buteleczki. Czy zostanie ze mną na zawsze, nie wiem, ale wiem za to, że śmiało mogę go określić, jako swój personalny ideał plasujący się wysoko w top 3 ulubionych toników. Jest bezalkoholowy! A w swoim składzie zawiera płatki róż. Ba, takie widoczne. Dlatego jego używanie sprawia jeszcze większą frajdę. Fajnie sprawdza się, jako drugi krok pielęgnacyjny po zmyciu makijażu. Dobrze bowiem odświeża skórę, nawilża ją i nakręca do działania. Wszystko za sprawą wody oraz olejku różanego, to one odpowiedzialne są za przywrócenie równowagi skórze. Lubię go nakładać bezpośrednio z dłoni, tak jakbym zamiast toniku, wylewała na nie kilka kropel esencji. 




Krem Fresh, Rose Deep Hydration Face Cream (50ml/223zł, 15ml/85zł), to krem ideał dla każdej posiadaczki skóry suchej lub wiecznie odwodnionej. Jego formuła jest lekka, acz treściwa. Szybko się wchłania, ma konsystencję przypominającą odrobinę mocno nawilżający balsam. Ten intensywny krem nawilżający ma też działanie łagodzące. Widocznie poprawił stan mojej cery w kwestii suchych skórek oraz podrażnień powypryskowych (przemilczmy to, że dłubałam w twarzy). Tworzy nawilżający woal, który pięknie otula skórę i daje jej najgłębsze nawilżenie, jakie może otrzymać. Lubię go stosować zarówno podczas pielęgnacji wieczornej, jak i porannej. Doskonale nadaje się pod makijaż, w związku z czym często i z przyjemnością po niego w tej kwestii sięgam. W składzie znajdziemy kwas hialuronowy (lubię go w kosmetykach) oraz olejek różany. 



Jednym z ciekawszych kosmetyków z asortymenty Fresh okazał się być Fresh, Sugar Face Polish (30ml/119zl, 125ml/299zł), który w swoim składzie zawiera cukier trzcinowy - który odżywia i pomaga pozbyć się martwych komórek, jak również wygładza i zapobiega utracie wilgotności. Ponadto znajdziemy w tym kosmetyku również masło z pestki mango (ono odżywia i nawadnia, przywraca elastyczność), olejek z pestek śliwki (odżywia i chroni skórę) oraz owoce poziomki! Te ostatnie odpowiedzialne są za tonizację oraz zapewnienie cerze blasku. Sam produkt jest bardzo gęstą pastą, która wydawać się może odrobinę przerażająca. Jednak w kontakcie ze skórą szybko zamienia się w olejek, który wyjątkowo przyjemnie otula skórę. zawarte w nim drobinki cukru rozpuszczają się dość szybko, choć pozostają na skórze na tyle długo, że można przy ich pomocy wykonać skuteczny peeling twarzy.  Jestem tym produktem oczarowana, bo jako jedyny produkt do twarzy (do tej pory) tego typu, sprawia że sam proces użytkowania jest niezwykle przyjemny. Nie ma bowiem mowy o wysypujących się nigdzie drobinkach, milionowym zmywaniu skóry twarzy w celu pozbycia się go do reszty - nie, to że drobinki cukru się całkowicie rozpuszczają jest GENIALNE! Serdecznie polecam! 



Na koniec został mi bubel. Bubel, którego się kompletnie nie spodziewałam. Wręcz przeciwnie, byłam przekonana, że polubię się z tym produktem najmocniej na świecie. Fresh, Sugar Tinted Treatment SPF15 (109zł). Miał być ideałem, który świetnie sprawdzi się w kontekście nawilżającej pomadki do torebki. Niestety jednak, ma kilka wad, które miały być jego zaletami.
Po pierwsze, opakowanie. Metaliczne, dość ciężko leży w ręce i sprawia wrażenie lekko luksusowego. W związku z czym, odpada wrażenie pomadki Nivea za 15zł. Jednak sam mechanizm jest totalnie bez sensu. Zamiast klasycznej "zatyczki" mamy tutaj mus przekręcania skuwki tak samo, jakbyśmy wykręcały produkt z opakowania. W związku z czym, wykręcamy go jeszcze w opakowaniu... Jak możecie się domyślić, bardzo łatwo było o to, aby końcówka sztyftu wbijała mi się w wieczko skuwki. Szlag mnie trafiał niejednokrotnie, bo sporo produktu się po prostu w ten sposób marnuje, brudząc przy okazji całe, pięknie zaprojektowane opakowanie.
Miał to być również kosmetyk, który dzięki swoim właściwościom pozwoli na to, aby skorzystać z niego podczas dni tzw. no makeup. Lekki tint miał się bowiem nadawać do nałożenia zarówno na usta, jak i na policzki. Rzeczywistość jest jednak zgoła inna. Jego wazelinowata wręcz konsystencja nie nadaje się do nakładania, nawet w najmniejszych ilościach na policzki. Nie jestem fanką tego, aby wyczuwać kosmetyki na powierzchni skóry, więc... no coż. Wielkie nope. 
Rzeczywiście chroni usta i je wygładza, ale równie dobrze mogłabym sobie nałożyć na usta dowolny inny kosmetyk o bardzo znikomym nawilżeniu, a efekt będzie taki sami. Jestem w związku z tym ogromnie zawiedziona. Tak, jak wspomniałam wyżej, mam wrażenie, że jest to po prostu kolorowa wazelina, która pozostaje NA powierzchni ust, niespecjalnie wnikając dogłębnie i je pielęgnując. 
Sam kosmetyk ma w sobie SPF15, więc fajnie - jest to jedna z lepszych nowin, bo jednak usta również potrzebują ochrony przeciwsłoneczej. Szkoda tylko, że zalety tego kosmetyku tutaj się kończą. Niewypał! Nie polecam.

I to by było na tyle w kwestii kosmetyków marki Fresh. Czy już ją znacie? Lubicie? A może przymierzacie się do zakupów?
Dajcie znać w komentarzach! 

Co nowego u mnie? Nowe torebki, zakupy i prezenty

Monday, July 8, 2019 -


Wpadam do Was z nowym wpisem, bo obiecałam sobie, że powoli będę wracać na bloga. A jak mam wracać, bez jakichkolwiek wpisów? No właśnie. Dlatego dzisiaj treści łatwiejsze, bardziej przystępne, zakupowe, lifestylowe, dużo bardziej o tym, co u mnie ostatnio słuchać, niż coś co skupi się na recenzji kosmetycznych  nowości - to następne w kolejności :) 


TOREBKI 
Dwa nowe, torebkowe zakupy podyktowane były ważnymi wydarzeniami i powodami. Po pierwsze szukałam czegoś na ślub przyjaciół. Bardzo chciałam torebkę, która będzie idealnie pasować zarówno do eleganckiej stylizacji z sukienką, jak i do dżinsów na co dzień.
Zdecydowałam się na Cream Croc Mini Bag, która stylizacyjnie wpisuje się w moje gusta - jest mała, idealna na miasto, mieści w sobie tylko kilka rzeczy (co trochę mi przeszkadza, ale ja ogólnie mam tendencję do chęci spakowania całego mieszkania). Na takie wypadki mam teraz swoją nową Black Croc Large Tote Bag, która zmieści chyba niemal wszystko. Zakupiona została przede wszystkim z myślą o wycieczkach z laptopem w torebce. Nie miałam w swoich zbiorach takiego shoppera już od bardzo dawna, bo jakoś w pewnym momencie przerzuciłam się na średniej wielkości torebki. 


Torebki z Azuriny, to niemałe wydatki, ale mam już od nich zapinany cardholder, który wiernie służy mi już od naprawdę sporego czasu, więc wiem, że w parze idzie naprawdę wysoka jakość. Dodatkowo, każdy ze swoich zakupów możecie sobie personalizować. Ja wybrałam klasycznie, pierwszą literę mojego imienia i widnieje ona na każdej z torebek. To niby nic wielkiego, ale szczerze mówiąc, takie detale bardzo dobrze na mnie działają. 


NOWY LAPTOP
W końcu dokonałam zakupu laptopa! Nareszcie! Nosiłam się z tym zakupem już od długiego czasu, ale ciągle wyskakiwały mi jakieś ważniejsze wydatki. Tym razem jednak nie miałam już wyjścia, bo mój laptop już powoli odmawiał posłuszeństwa, a wszystkie wydane pieniądze na nowe baterie i zasilacze łącząc razem, miałabym naprawdę niezłą sumkę. 

Skusiłam się na srebrnego Della Inspirona. Nie powiem Wam dokładnie jaki model, bo ani ja nie jestem ekspertem w dziedzinie elektroniki, ani to nie jest jakoś szczególnie ciekawe. Spełnia natomiast moje najważniejsze kryteria względem sprzętu tego typu. Zależało mi przede wszystkim na tym, aby: 
- laptop był poręczny i mały, waży niecałe 1.5kg i idealnie mieści mi się do torebki. A właśnie o to mi chodziło, żebym mogła go sobie spokojnie zapakować w drogę i popracować na mieście, czy w podróży. 
- miał dobrą baterię, która będzie sobie świetnie radzić przez kilka godzin pracy bez zasilacza. Och, jaka to przyjemna odskocznia! 
- miał parametry pozwalające na spokojną pracę w Lightroomie

Wszystko to udało mi się zmieścić w moim małym laptopku, który teraz śmiga ze mną na każde ważniejsze spotkanie, czy kilka godzin pracy wśród ludzi, żebym nie zdziczała już do reszty.




PREZENT MARZEŃ

A teraz o czymś, co ostatnio zawładnęło byciem tematem numer jeden wśród moich znajomych i bliskich. Tak się składa, że w moim otoczeniu jeszcze nikt nie korzystał z tej możliwości, więc
Prezent Marzeń, to znakomita możliwość podarowania komuś doświadczenia, które zapamięta na długie lata. Sama nie jestem fanką dawania i otrzymywania prezentów, które niczego fajnego do życia nie wnoszą, a tylko stoją i się kurzą. Dlatego w ostatnim czasie zdecydowałam się na sprawieniu komuś bliskiemu czegoś niesamowitego i myślę, że trafiłam tym prezentem w dziesiątkę. 
Do wyboru jest naprawdę mnóstwo aktywności, od przyjemnego SPA z przyjaciółką po szybką jazdę samochodem. 
A Wy? Też macie jakieś specjalne marzenie, które można by spełnić? Czy jednak wolicie otrzymywać w prezencie użyteczne rzeczy?



NOWE KOLCZYKI
W temacie nowości, nie mogę nie wspomnieć o prezencie, jaki ostatnio otrzymałam od przyjaciół. Był pełen wzrusz, bo kompletnie się go nie spodziewałam, ale nie ukrywam, że trafili oni w dziesiątkę. Kocham bowiem złoto, kolczyki i biżuterię, która pięknie błyszczy. Dostałam parę kolczyków z Briju, które zostały stworzone chyba z myślą o mnie. Są małe, eleganckie i bardzo kobiece. Na kółeczkach znajdują się malutkie, złote obrączki, które przepięknie odbijają światło i zwracają na siebie uwagę.
Jaką biżuterię nosicie na co dzień? Jesteście team złoto, czy team srebro?



KWIATKI, KWIATKI, JESZCZE WIĘCEJ KWIATKÓW
Ostatnio oszalałam wręcz na punkcie nowych kwiaciorów. Kocham je miłością nieograniczoną i nie ukrywam, że moja gromadka powoli, acz sukcesywnie się rozrasta. Dobrze mi idzie ich mała uprawa na domowym parapecie. Zrobiło się u mnie tak zielono, jak jeszcze nigdy wcześniej. A ja jestem wręcz oczarowana tym, jak szybko i pięknie rosną moje małe cudaki. Ostatnio wybrałam się nawet na targi ogrodnicze z moją kuzynką i oczywiście obie wróciłyśmy z nowymi okazami do domu. W ten sposób stałam się dumną posiadaczką opuncji, kolejnych sukulentów i pięknego String of pearls, który możecie podziwiać na zdjęciu. 


I tyle u mnie. Trochę się przez ten czas nieobecności wydarzyło, więc same widzicie. A co u Was? Dokonałyście ostatnio jakichś poważnych zakupów? Coś się u Was szczególnego wydarzyło?
DO GÓRY